Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/227

Ta strona została przepisana.

— Ale ty go przyjmować nie masz ochoty — zauważyła Zośka.
— Bobym mu głupstw nagadał, co się zawsze zdarzało, gdyśmy się spotkali, a ty potrafiłaś patrzeć siedm lat na jego głupotę i milczeć, więc i teraz z cierpliwości nie wyjdziesz. To nie na moje nerwy, takie typy, jak to, tak zwane, tutejsze obywatelstwo. Trzeba być z powołania tandeciarzem i amatorem starego rupiecia, żeby wśród nich móc żyć i chcieć działać. Mam też tu na obecnym Kostusiu przykład, jaki jest rezultat apostołowania nowych idei i społeczna praca około tych duchowych bagien. Niech śpią, jedzą, mnożą się, cieszą i martwią po swojemu, bylebym ja z niemi nie był.
Zośka pokręciła przecząco głową.
— Właśnie dlatego, że czujesz braki, nie wolno ci podobnie, jak oni zbagnieć. Nie ubolewaj też nad panem Motoldem. Ma zapewne w swem życiu wiele goryczy, zawodów, trudu położonego na marne, ale ma w sobie poczucie spełnionego obowiązku i słuszną dumę swego człowieczeństwa, nie zmarnowanego, to daje większe zadowolenie, niż sława i triumfy, bo to nie przeminie. Ja też wiem, że przyjdzie czas, gdy nietylko on jeden tu myśleć i działać będzie, ale będziecie we dwóch i pójdą za wami inni, pójdą, muszą pójść. Wy tylko uczyńcie wyłom, na nurt żywej wody!
— Jakaś ty młoda jeszcze i głupia, że wierzysz!