Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/228

Ta strona została przepisana.

— O to właśnie idzie. Dzięki Bogu, że są zawsze młodzi i zapaleńcy i wierzący. Inaczej strupieszałby świat oddawna. Nie obrażam się za twój komplement. Wasze bogi — moje bogi.
— Więc nas troje jest, nie dwóch! — rzekł Motold.
— Ile w mojej mocy, nigdym was nie odstąpiła.
— Po co mnie honorujesz? Jam dawno plunął na wszystko — burknął Wacław.
Spojrzała mu serdecznie w oczy i uśmiechnęła się, kładąc mu rękę na głowie.
— Ty pozwalasz sobie tylko za długo chorować. Pieścisz się i dogadzasz zdelikaconym nerwom. Ale cię już poczyna nużyć rekonwalescencja. Maluczko, a poczujesz żeś zdrów, żeś silny, że na świecie nie mróz, nie słota, ale roboczy letni czas, i pójdziesz na swój dział czynu.
— Baśnie prawisz! Żebyś wszystko wiedziała!
— Wiem to na pewne, że zawód serdeczny wolno przeboleć, ale nie wolno dla niego usuwać się od obowiązków.
— Nawet Kasjan odmawia ci w tym względzie kompetencji — próbował żartować.
— Gdy mowa o Kasjanie, pora nam ruszać na tę ceremonję — rzekła wstając.
— Gdym mijał Sydory, wrzask tam był i wycie nieludzkie. W ładną wpadniemy czeredę.
— Miejmy nadzieję, że niewielu zostanie na nogach.