Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/229

Ta strona została przepisana.

— Sami będziemy wiosłować, bo oprócz starej Parczewskiej nikt tu nie został.
— Szkoda, że niema barona. Tenby się był wytrenował. Żebyś go ty widział, Kostek, jak oczy do niej zawracał, jak gruchali o księżycu!
Zośka nie zaprotestowała o tę liczbę mnogą — odpowiedziała wesoło:
— Trudno, nie mogę być lekceważoną nawet przez Kasjana. Nabieram kompetencji.
Wioślarze Motolda odpłynęli byli do Szafranki, więc rzeczywiście oni sami wzięli się do wioseł, Zośka do steru i ruszyli. Gwar się unosił nad Sydorami i, jak zgadła Zośka, większa część biesiadników już nie była zdolną utrzymać się na nogach. Jak trupy leżeli na ulicy, w sadzie, na przyzbie chat — ledwie kilka par kręciło się w tańcu, głosy śpiewających ochrypłe były — ceremonja dobiegała do kresu. W izbie za stołem nowożeńcy przyjmowali dary — dosłuchiwali reszty obrzędowych pieśni.
Na widok panów Kasjan — wbrew ceremonjałowi, który u chłopów jest równie skomplikowany i nienaruszalny, jak na dworze hiszpańskim — i nie pozwala panu młodemu ruszyć się z za stołu — zerwał się do nich i runął do nóg.
— Doczekał się swoich panów! — zaśmiał się radośnie. — Likta, co siedzisz jak pień; pokłoń się, usłuż głupia. A wy, bydło, rozstąpcie