Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/231

Ta strona została przepisana.

o nią tyle, ile sama waży. Nu, sława Bogu, że już się skończyło, nudno mi stało za naszym młynem.
— My jutro chcemy płynąć aż za Filipów — rzekła Zośka — ciekawam, czy dostaniesz choć dwóch trzeźwych do wioseł.
— Jak trzeba, to muszą być. Na rano trzeba?
— Na południe.
— O, to ja ich potrzeźwię, jak parę razy spławię na sznurze koło młyna. A to może i grafski szwagier z panami będzie?
— Nie. Wyjechał przecie.
— No, to dobrze.
Likta trąciła go, wzywając na stanowisko do darów — ofuknął się.
— Posadź przy sobie kogo chcesz. Dosyć ja się przy tobie nasiedzę przez życie.
Ale i państwo wstali, by darzyć nowożeńców, więc musiał na swe miejsce wrócić, a wnet cała drużyna się ustawiła, by młodą parę wieść z pieśnią do łodzi, na «swój byt» jak pieśń głosiła. Cała flotyla czółen, przeprowadziła ich do pół drogi wodnej, stamtąd zawrócili obcy, tylko rodzina towarzyszyła im. Całą rzekę obejmowała pieśń pożegnalna:

Już w sadzie barwinek pożęli,
Od ojców dziewczynę już wzięli.
Z Bogiem, doniu, jedź z Bogiem,
Już ojców próg, nie twoim progiem,
Jużeś nie nasza — już cudza,
Już dola twoja he-ha — jak długa.