Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/232

Ta strona została przepisana.

— Zachęcające proroctwa — zaśmiał się Wacław. — I ta nuta pogrzebowa!
— Nie zniechęca to jednak żadnej. Zresztą co do tej pary, myślę, że potrafi się obronić od ucisku — odparła Zośka. — Ciekawam tylko, czy Kasjan będzie pamiętać o swej obietnicy, i dostawi nam wioślarzy.
— Myślę, że lepiej na to nie rachować, dopłynąć do Szafranki i zlecić tę sprawę moim Niemcom — rzekł Motold.
— No nie — wtrącił Wacław — jeśli chcesz mieć spokój — nie zdradzaj, gdzie jesteś. Inaczej nie dadzą ci wakacji. Niech te dwie twoje jędze towarzyszki — troska z pracą, pobędą same w Łasicku. Rachujmy na losy i na Kasjana.
— Nie mam temi dniami żadnych naglących terminów; co najwyżej mogę mieć depeszę od Bronikowskiego — mruknął Motold.
Wacław na to nazwisko drgnął.
— Bronikowski? Kto to jest?
— Mój agent w Gdańsku, od drzewa.
— Ale kto on? Skąd go masz? Jak wygląda?
— Jakże ci powiedzieć, kto? No, wziąłem go na mocy rekomendacji prezesa leśnego komitetu, okazał się bardzo sprytny, pracuje u mnie już trzy lata, jest dotąd bez zarzutu. Wygląda tak przeciętnie — średnich lat, brunet, trochę łysawy.