Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/235

Ta strona została przepisana.

czarnym na srebrnej toni, wyrwało mu się z głębokiem odetchnieniem:
— Solvejg!
Łódź była już daleko i długo milczeli oboje Janiccy, wreszcie Zośka rzekła:
— Mam złe przeczucie. Przyjedzie zapóźno.
— Straci tylko pieniądze — odparł ponuro Wacław — mnie ten rakarz drożej kosztował.
— Kochałeś tę siostrę?
— Dobrana z nich była para zbójów.
— Gdzieżeś go poznał?
— Poznałem ją pierwej. Pamiętam dobrze ten wieczór zimowy, wracałem późno od kolegi do domu i natknąłem się na uliczną awanturę. Trzech pijanych napadło kobietę. Zwykła pospolita historja. Przepędziłem ich — ofiarowałem się odprowadzić ją do domu. Była zdyszana, wystraszona, niezdolna wymówić słowa, ledwie wyjąkała po długiej chwili nazwę ulicy, zresztą nie przemówiliśmy do siebie, aż do bramy domu. Wtedy spojrzałem uważnie na nią, i spotkałem jej spojrzenie. Miała oczy nieokreślonego koloru wodnej toni — a tak smutne i tak głębokie, żem poczuł nagły ból i drżenie w piersi i takeśmy stali naprzeciw siebie — jakby szukając co rzec i nic nie rzekliśmy. Odeszła, milcząc, w bramę, a jam zawrócił do domu, unosząc to wejrzenie i to drżenie w duszy.
W parę dni potem spotkałem ją na ulicy z mężczyzną, który wydał mi się już gdzieś