Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/237

Ta strona została przepisana.

nikowski nam asystował, potem pod pozorem pracy biurowej zostawiał nas samych. Po jakimś czasie poprosił mnie o pożyczkę, dałem — szczęśliwy, że daję. Ona nic ode mnie przyjąć nie chciała, nawet kwiatu, on przy niej nigdy o pieniądze nie prosił. Gdyśmy z nią zostawali sami, widywałem lęk na jej twarzy, widywałem lęk, gdym wchodził — teraz rozumiem, czego się bała, wtedy brałem to za dziewicze zażenowanie. O czemeśmy mówili, zapewne o niczem, bo nie pamiętam, by wspomniała przeszłość, by mi powiedziała co o sobie.
Pewnego wieczora zastałem ją spłakaną — spytałem o powód — broniła się długo swem zaciętem milczeniem, wreszcie rzekła krótko:
— Wyjeżdżam.
— Dokąd?
Chwilę jakby wahała się.
— W swoje strony — na Kaukaz.
I wywołała mój wybuch.
— Zostań — życie moje, to ty!
Sekundę jakby chciała mnie odepchnąć, ale z jękiem przywarła do mnie, dała mi usta, poczułem się kochanym, bogom równym.
Żyliśmy w upojeniu i w zapomnieniu czas jakiś, byłem do zapamiętania szczęśliwy, poznałem jej uśmiech, jej promienne oczy, jej rozkoszne oddanie. Bronikowski stał się zupełnie niewidzialnym i świat dla mnie nie istniał. Wreszcie przyszło oprzytomnienie, obudził się