— Ale była chora, więc zostałam przy niej, aż mogła wyjechać.
Wacław się zerwał.
— Jakto? Mogła wyjechać!
— Ze mną.
— Z tobą? Dokąd?
— Do mnie.
— Słuchaj, zwarjowałaś? Jakiem prawem?
— Jakto? Jakiem prawem? Mogę mieć u siebie, kogo mi się podoba.
— Tuś ją przywiozła, tu? A ja czemże ci jestem, a mnie nie raczyłaś spytać, czy ja pozwolę, czy ja chcę? Gdzie ona jest?
— Co masz pozwolić? Komu? Tobie jej nie przywiozłam, ale sobie.
— Więc mnie tem samem stąd wypędzasz!
— Człowieku, czego się miotasz? Nikt ci jej nie narzuca, ani cię zmusza, byś się z nią spotkał. Ona nawet nie wie, nie przypuszcza, byś ty tu był. Znalazłam kobietę chorą, w nędzy, pracującą ciężko, mieszkającą od sześciu lat w jednej kamienicy, w jednej stancji ze staruszką emerytką, która jak o łaskę mnie modliła, żeby tę jej opieknnkę odesłać jesienią. Zabrałam ją na wypoczynek, na odżycie, na odkarmienie. Wróci do pracy, gdy sił nabierze, ale będzie już odtąd pod moją opieką. Tobie jej nie narzucam, ale też nie masz prawa zabraniać mi spełnienia obowiązku.
— Gdzie ona jest? — spytał.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/249
Ta strona została przepisana.