Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/25

Ta strona została przepisana.

— Tak, wuju. — Powstała i ona także.
— Zatem pamiętaj, że niemasz rodziny.
— Wiem o tem.
— Rachuj tylko na siebie. My wszyscy będziemy zawsze po stronie braci twoich, i potrafimy ich obronić przed twoim egoizmem i chciwością.
— Brońcie — jam na to przygotowana.
— Nie chcę cię nazwać, jak tego jesteś warta. Ukarze cię Pan Bóg i własne sumienie kiedyś, gdy będzie zapóźno. My się ciebie wyrzekamy. Chodź, Lucjanie — słowa więcej rzec do niej nie godzi się.
Zośka usunęła się im z drogi, słowa nie rzekła, gdy drzwi się za nimi zamknęły, popatrzała w tę stronę, ruszyła ramionami i pogardliwie się uśmiechnęła. Wtedy z za parawanu ozwał się szept:
— Jezus Marja — coś ty zrobiła!
— Śpij, nie twój kłopot. Ciebie nie wyklęli.
— Ale przez twój upór i ja nic nie dostanę — żałosny głos dalej szeptał.
— Dlaczego? Bądź spokojna. Jutro powiedz Karolowi, że żądasz natychmiast twoich dziesięciu tysięcy i zaraz go pokwitujesz ze wszelkich pretensji do spadku, albo stajesz po mojej stronie — to ci do wieczora wypłaci.
— Dlaczego? Ty myślisz, że oni się ciebie boją?
— Dlatego, że nasza część prawna warta około trzydziestu tysięcy. Zarobi na tobie grubo.