Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/250

Ta strona została przepisana.

— Umieściłam tymczasem w Ługach.
— U mnie?
— Nie u ciebie, boś tutaj. Jeśli nie pozwalasz, tutaj ją zabiorę.
— Spodziewam się. Możesz to jutro uczynić, ja wyjeżdżam.
— Na długo?
— Na zawsze!
— Człowiek nie powinien używać dwóch wyrazów: «nigdy i zawsze». Dokąd jedziesz?
— Nic ci do tego. Bądź pewna, że do ciebie potem nie wrócę. Zapowiadam ci jedno, że nie pozwalam, by używała mego nazwiska.
— Ja jej go nie dałam. Rozwiedź się, daj jej alimenty, wolność, wtedy możesz zabraniać. Ale ożenić się, rzucić kobietę na poniewierkę, potępić w szale i czuć się jeszcze bohaterem lub ofiarą, to trzeba być albo złym, albo niespełna rozumu. Ładniebyśmy wszyscy wyglądali, żeby nas Bóg tak za winy karać począł. Ale nazywamy się chrześcijanami, klepiemy pacierze, a tyle w nas z Chrystusa, ile w tym papierowym obrazku. Przysięgliście sobie nawzajem przed ołtarzem i któreż z was zerwało przysięgę? Ona ci oddana była, kochająca, wierna. Za coś ją wygnał, za przeszłość? Ona nie twoją; na coś wygnał, na przyszłość, przysiągłszy, że jej nie opuścisz do śmierci? I teraz się na mnie wściekasz, żem ją przygarnęła? Chcesz znowu w szale czynić — jakeś wtedy postąpił?