Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/251

Ta strona została przepisana.

Twoja wola, ale wtedyś nie po ludzku, nie po chrześcijańsku postąpił i teraz to chcesz powtórzyć. Idź, ja ci jedno powiem na rozstanie: do śmierci będziesz mi druhem i bratem serdecznym, ja ci się nie zmienię, nie przestanę kochać. Jakem poznała tę drugą Zośkę i ona twoją była i będzie. Ale, poco nam tak się rozchodzić? Masz żal do mnie, złość, bunt, ale gdy się opamiętasz, to zrozumiesz, że to nie do mnie. Ty to wszystko masz do siebie, nie od dziś, od wtedy, to cię żre, nęka, trapi, męczy i trapić będzie, wiesz dopóki? Aż kiedy «Ojcze nasz» zmówisz, nie ustami, ale duszą i czynem! Wtedy zdrów będziesz i cichy, i wtedy będziesz szczęśliwy.
Wstała, przechodząc koło niego, objęła go za głowę, pocałowała i wyszła.
Noc była cicha, lipcowa noc. Minął sezon żabich plotek i słowiczych koncertów, jakieś malutkie bestyjki-owady ćwierkały w kalinach nad wodą i pluskały ryby w toni.
Zośka usiadła nad zatoką i miała wrażenie głodu, który ta cisza syciła, zmęczenia, które ustępowało w tym spokoju i cieple pustkowia. Nie poruszyła się, gdy usłyszała za sobą kroki, ani gdy Wacław usiadł obok niej, nie odezwała się. Usiadł o stopień niżej nad wodą i po chwili oparł głowę o jej kolana. Wtedy na tej głowie gorącej położyła rękę, przeszła pieszczotliwie po włosach. Bestyjki-owady ćwierkały