Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/252

Ta strona została przepisana.

w kalinach i czasem nad tonią z dyskretnem świśnięciem przelatywał jakiś ptak wodny, spłoszony z gniazda.
— Przepraszam, Zośko — szepnął Wacław.
Pochyliła się, pocałowała go w głowę.
— Ale to coś tak niesłychanego, coś zrobiła — dodał.
Uśmiechnęła się.
— To określenie wiecznie mi towarzyszy w życiu. Tyś użył raz pierwszy, ale słyszę oddawna, ze wszech stron. Gdym wyrwała się do Paryża na studja, powiedzieli: to coś niesłychanego, gdym odmówiła Owerle, gdym zechciała Czaharów, gdym tu osiadła i nie szukała ludzi, gdym oswoiła Kasjana — wszystko nazywają czemś niesłychanem. Myślę, że ludzie są bardzo głusi, albo tak zatokowani w swych potocznych sprawach bytu, że nie słyszą wielu głosów i melodyj, i hejnałów i jęków i zgrzytów i ech, które lecą, płyną, grają, tętnią, gdy się ktoś w ciszę wsłucha i w siebie. Wszystko to «niesłychane» dla mnie jest bardzo prostem, tak, jak przyszłam do wniosku, że co w mojem życiu uważałam za klęskę na razie, wszystko mi korzyść przyniosło, wszystko mnie wiodło w górę, uczyło myśleć, dojrzewać, czyniło człowiekiem. Jeden triumf byłby moim kresem może, opór, trudności dały hart i spokój. Jak tu dobrze, jak dobrze, w tym porcie naszym, jak tu cicho, a jakie granie cudne w tej ciszy!