Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/253

Ta strona została przepisana.

— Opowiedz mi, jak to było? — rzekł po chwili.
Nie pytała co, wiedziała.
— Warszawa jest przystanią tylu rozbitków — postanowiłam poszukiwania tam rozpocząć. Znalazłam nazwiska — poszłam pod wskazanym adresem. Stróż udzielił mi pierwszych informacyj — staruszka, która z nią mieszka, dalszych. Jej samej nie zastałam: była w fabryce kwiatów, gdzie pracuje od trzech lat. Staruszka niepokoiła się o nią, gdyż od pewnego czasu cierpiała bóle głowy, brak apetytu i snu i ledwie siłą woli pracować mogła. Dziesięć godzin roboczych za 75 kop., z tego utrzymywały się we dwie! Wyobrażasz sobie takie życie? Opowiedziała mi staruszka, że ją poznała przed sześciu laty, kiedy straciła męża i poszukiwała sublokatorki. Była wtedy robotnicą w fabryce papierosów. Za kąt na łóżko zgodziła się płacić trzy ruble miesięcznie i odtąd nie rozstały się. Staruszka miała nieco zajęcia; chodziła do bogatych cerować bieliznę i doglądać małych dzieci, ale od roku paraliż odjął jej rękę — była zupełnie niezdolną do pracy, na łasce serca obcej — także nędzarki. Jak ona o niej mówiła — nie opowieść to była, ale modlitwa. A potem bojaźń: kto jestem, dlaczego pytam, po co przyszłam, czy jej nie zabiorę skarbu. Była zgroza w jej oczach, wypłakanych, bladych, na pół ślepych. Uspokoiłam, że jestem