Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/254

Ta strona została przepisana.

daleką krewną, że mam do niej sprawę rodzinną. Spytała. «Może pani krewna jej nieboszczyka męża, bo ona własnej rodziny nie ma?» Potwierdziłam — a w tem drzwi się otworzyły i ona weszła.
— Kto inny, pewnie, nie ta. Skąd poznać mogłaś — to niemożliwe.
— Średniego wzrostu, szczupła, ciemnowłosa, z bardzo ładnemi oczami piwnemi. Popatrzyłyśmy na siebie chwilę, muszę być bardzo do ciebie podobna, bo ona stała się, jeśli możliwe, jeszcze bledsza, zachwiała się i nic nie mówiąc, dyszała, trzęsąc się, jak w febrze.
Staruszka zawołała:
— Jezus Marja — tyś chora!
Wtedy się opamiętała i spytała mnie szeptem:
— Co pani każe?
Umilkła Zośka i chwilę, jakby się wahała. Wacław podniósł na nią oczy, bez tchu był.
— Coś rzekła? — wyjąkał.
— Nic. Ucałowałam ją.
Znowu długą chwilę tylko ciszę tego wodnego pustkowia słychać było i szelest niewidzialnych skrzydeł ptaków Bożych, czy Bożych duchów. Spokojnym głosem dokończyła Zośka.
— Przeleżała dwa tygodnie w śmiertelnej niemocy. Gdy wróciło życie i trochę sił, ubezpieczyłam byt staruszki, ją sobie wzięłam.
— Wie, że ja tu jestem?