Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/255

Ta strona została przepisana.

— Nie. Nie było o tobie mowy.
Znowu milczeli, zapatrzeni w gwiaździste niebo. Na wschodzie począł blednąć błękit i słychać było szmer rosy zarannej i słaby powiew rzucił smugę miodowej woni leśnych ziół i kwiatów. Czekał świat ciepły i cichy na zorzę.
— Co mam czynić? — szepnął Wacław bezwiednie.
Objęła go rękami za głowę, i tak byli skroń o skroń oparci.
— «Ojcze nasz», zmów duszą całą, ona ci powie, posłyszysz w tej ciszy. Ja tam jutro u niej będę, wszystko ci przygotuję. Szczęście komu dać, otrząsnąć się od wstrętnej zmory, zwalczać plugawą żmiję, czy to dla takiego ducha, jak twój, straszny trud?
— Boję się, nie czuję siły.
— To wyjedź na czas jakiś. Wypróbuj siebie.
— Myślisz, że wrócę?
— Jestem pewna. Masz do kogo wracać, masz dla kogo żyć. Człowiek jesteś!
— Wyjadę, spróbuję. Nie wiem — szepnął.
— Teraz ja spocznę — rzekła Zośka, wstając.
Nazajutrz Wacław wyjechał. Codzień Zośka bywała w Ługach — wracała późno do domu. Minęło tak parę tygodni. Pewnego wieczora ujrzała zdaleka światło w swym saloniku, ucieszyła się, pewna, że Wacław wrócił, ale poznała na łodzi u przystani wioślarzy z Szafranki. Motold przypłynął przed godziną — czekał na nią.