Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/256

Ta strona została przepisana.

— Wacława niema? — spytał na wstępie.
— Wyjechał trochę w świat. Niepokoi mnie, że za długo bawi — żałuję, żem go puściła.
Zawahała się chwilę, spojrzała nań.
— Musiał pan mieć jakąś wielką troskę?
Spróbował się uśmiechnąć.
— Nie, nie uważam. Miałem sporo kłopotu i ambarasu tylko. Spełniło się proroctwo Wacława — zarwał mnie grubo ów Bronikowski. Pieniądze przepadły, ale on już szkodzić nie będzie — złapano ptaszka w Hamburgu. Straciłem kilkadziesiąt tysięcy, lecz może mnie gorzej dotknęły triumf i złośliwa radość współobywateli z tego wypadku. O tem tylko mówią, to tylko krytykują — i cieszą się, radują: wpadł Motold, klapnie Motold — uczył wszystkich — dobrze mu! Cieszą się — za co? Com im kiedykolwiek złego zrobił? Gorzko!
Przesunął ręką po głowie, która siwiała coraz bardziej, z dniem każdym zda się, i dodał:
— Pora odejść! Nic już nie mogę uczynić — ni ludziom, ni sobie.
Ona milczała, usunęła się instynktownie w cień, zaczęła sprzątać gazety ze stołu, a po chwili zapanował nad sobą i rzekł:
— Żałuję, żem Wacława nie zastał. Możeby rad był słyszeć, że ów Bronikowski pod kluczem. Miał z nim także, jak uważam, spory rachunek.