Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/258

Ta strona została przepisana.

— Tego mu nikt nie bronił i bronić nie zamierza.
— Ale on tu chce bywać w zamiarze starania się o rękę pani.
Spojrzała nań chwilę, zdumiona, potem wybuchnęła śmiechem tak szczerym, jakby na dobry koncept.
— A pocóż mu ta ręka? Nie pytał pan, podejmując się poselstwa?
— Skokietowała go snadź pani tak silnie, że chce się żenić. Kocha panią — odparł Motold jakimś niechętnym tonem.
Ton ten podziałał na nią, przestała się śmiać. Było nieco rozdrażnienia w tej odpowiedzi.
— Dziwię się, że pan w takim razie przyjął rolę posła. Skokietowany mógł doskonale sam się porozumieć z kokietką.
— Czy mam mu to powtórzyć?
— O nie. Jeśli to, co mu dawałam, nazywa kokieterją, to o więcej niech się nie stara, bo mógłby równie się omylić i nadal. Uścisk dłoni mógłby wziąć za oddanie ręki, a tu nie jest «cztery mile za Warszawą» i ja «pawą» nie jestem.
— Więc pani mu nie czyni żadnej nadziei? Pani wie, że jest to miljonowy człowiek — i w gruncie dobry.
— Równie mi niepotrzebne jego miljony, jak i dobroć, dla tej prostej przyczyny, że ja go nie chcę, a jestem o tyle od niego bogatsza, że on