Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/261

Ta strona została przepisana.

słowa i zostawszy sama, przerzuciła nuty — wzięła jeden zeszyt — i usiadła do pianina. Chwilę czekała, żeby łódź mogła odpłynąć — potem poczęła grać.
Nolten czekał na Motolda w Szafrance.
Gdy wsiedli do powozu spytał:
— No i cóż? Zgłupiała — nie spodziewała się?
— Myślę, że przyjmie.
— Dobryś! Myślisz ledwie! Toś naiwny.
— Powiedziała, żebyś sam przyjechał.
— Kiedy?
— Kiedy chcesz. Co prawda, o tom nie pytał.
— Jutro! Głupstwo szalone robię, ale stać mnie na każdy wybryk. Wyobrażam sobie wrzask, jaki się na świecie podniesie — aż tu słychać będzie! Trochę się lękam, czy potrafi dobrze reprezentować, czy się nie skompromituje z początku, ale wygląda sprytnie; połapie się, wytrze, wyszlifuje. Figurę ma dobrą, żeby cal wyższa, byłaby pokaźniejsza, ale jak się nauczy głowę nosić, to ujdzie. Zresztą śliczna, ach, jaka smaczna!
— Brat jej wyjechał, możebyś poczekał z oświadczynami, aż wróci? — przerwał Motold.
— Sama jest, tem lepiej. Obejdziemy się bez opiekunów i świadków. Co to jutro? Niedziela — święto: «Morgen ist Feiertag — Feiertag».
— «Am liebsten Morgen ich sterben mag!» — dopowiedział w myśli Motold.