Zośka wczesnym rankiem udała się do Ługów, zabrała swą pupilkę i pojechały o milę do lasu na grzyby. Młoda kobieta przez tę parę tygodni nabrała zdrowia i sił, straciła wyraz zalęknienia i nieśmiałości parjasa, nauczyła się uśmiechać, mówić. Cieszyła się naturą, jak dziecko, była rada, wdzięczna.
— Nie nudzisz się? — pytała ją często Zośka.
— O nie — i tak mi tu dziwnie swojsko i bezpiecznie przy tobie, jakbym u matki była.
Tego dnia po raz pierwszy wspomniała jej Zośka Wacława. Gdy zmęczone chodzeniem usiadły na mchach, wyciągnęła się wygodnie i rzuciła obojętnie, jakby najzwyklejszą rzecz.
— Wacek powinien się do mnie zjawić temi czasy.
Kobieta zatrzęsła się, zbladła i drżeć nie przestała, nie mogąc słowa wymówić.
— To mnie, to mnie trzeba już wracać — wyjąkała wreszcie. — Ja nie wiedziałam, ja myślałam, że on tu nie bywa. To ja nie powinnam tu być.