Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/265

Ta strona została przepisana.

się go bać, ani wstydzić. Nie narzucasz mu się też, ani żebrzesz łaski, u mnie jesteś i będziesz!
— Nie, nie, nie zostanę. Daruj! Dziękuję ci za wszystko, ale nie zostanę! Jakeś mówiła: co przeszło, minęło, wrócić nie może! Ja sobie pójdę, nie chcę, nie mogę! Przeszłam dość męki, nie zniosę więcej.
Zerwała się, w oczach miała rozpaczne postanowienie.
— Chybiłam — pomyślała Zośka — Trzeba było milczeć, jego tu przysłać. Chybiłam.
W tej chwili rozległo się wołanie, odpowiedziała, poznawszy głos Kasjana. Biegł drogą i machał rękami. Podeszły ku niemu.
— To się panienka w kąt daleki zaszyła. Prędzej trzeba wracać. Panicz przyjechał i na gwałt panienki potrzebuje, bo ten ryży grafski szwagier też siedzi i na panienkę czeka.
Zośka syknęła i zamruczała przez zęby jakieś niechrześcijańskie życzenia pod adresem Noltena. Szła do wozu, który Kasjan w mig zawrócił i nie zważając na korzenie, popędzał klacz. Coś gadał, nie słuchała, rozważała, co czynić.
— Zosiu — rzekła — wreszcie serdecznie do towarzyszki — jutro rano będę u ciebie, jeśli cię przekonać nie zdołam, odprowadzę cię do Warszawy, dobrze?
Nie było odpowiedzi, dawny wyraz zalęknie-