Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/270

Ta strona została przepisana.

— Pieprzu panicz się najadł, taki szparki — zamruczał chłop. — Oj, coś mi się zdaje, że Miron oberwie, było mu pilnować ptaszki.
— Ruszaj — może dogonimy.
— Ja pleców nie pożałuję. Dogonimy — tyle biedy — ja także swoją dogonił. Baba nie złoty pieniądz, nie przepadnie, jak się potoczy Nic za nią nie kupić, nie łakoma znajda!
Czółno odbiło i pomknęło, jak ptak. Jeszcze słyszała Zośka resztę monologu Kasjana.
— Baba jak kwaśne jabłko. Je człowiek i pluje i znowu je, aż mu zęby tak ścierpną od tego smaku, że i patrzeć nie może, nie tylko w gębę wziąć. Nu, niech panicz poje trochę — spędzi ochoty!
Nazajutrz Kasjan wrócił, zbiega nie dogonili, Wacław przysłał słów parę, że za nią jodzie, a Kasjan zdecydował w końcu swego sprawozdania:
— Siedziała pod bokiem w Ługach, to panicz zabrał się akurat wtedy na mandrówkę, a jak uciekła, to goni. I dziwić się to, że nawet Pan Bóg ludziom nie dogodzi. No to my teraz z panienką powinni do tych łąk na Szczerbie się zabrać i chłopom rozdać do czyszczenia łozy. Sydorce dokuczają, żeby im wyznaczyć kawałki.
— Zwołaj ich na jutro, będę o świcie w młynie.
— To ja doskoczę na wieś i na noc tu wrócę, to raniutko panienkę zawiozę.
Zośka rada była tej robocie, odrywała jej