Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/272

Ta strona została przepisana.

z przyjemności. — Jak sarna idzie przez błoto; ani się chybnie, ni stracha, a wszystko wie, i nie powie głupiego słowa.
— Zdrowa ona jak ta czereśnia, a silna bez końca. Nie ustała ni na moment. Taka sprawna i ochocza!
Potem posnęli. Ale Zośka właśnie tej nocy, czy z przemęczenia skwarem dnia, czy z niewygodnego posłania źle spała. Obudziło ją coś wśród nocy, targnął niepokój czy zmora. W budzie było duszno, pić jej się chciało — wstała i wyszła. Tedy ujrzała na horyzoncie łunę pożaru, wielką, czerwono-burą płachtę, szeroko obejmującą niebo. Zorjentowała się w kierunku, a że jej się zdała w stronie Ługów, targnęła za ramię Kasjana, który spał na straży jej szałasu. Ocknął się natychmiast i odrazu pożar ujrzał, więc się zerwał, rozglądał się, zawęszył.
— Czy to nie Ługi? — spytała.
— Nie, to coś dalej, dymu nie czuć i to nie pokazuje na dwór, ani na wieś. To gdzieś się palą łąki, a prędzej lasy. Szeroko zajęło! Boć i susza była straszna. Niech panienka śpi, to nie u nas, to dalej. Jeśli nie rządowe w Szczepkach, to Łasickie lasy się palą.
Pobudzili się chłopi, poczęli się domyślać, spierać, przekonywać jeden drugiego, i stała tak długą chwilę cała gromada w łunę zapatrzona i nawet na tych twarzach apatycznych, zim-