Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/274

Ta strona została przepisana.

— Grafska leśna kantora — i poszło w puszczę, popędzili cały naród na ratunek.
— A ty gdzie płyniesz?
— Do miasta posłali z papierem po więcej policji.
— Bieżmy i my! — huknął Kasjan.
Nie zatrzymali się we młynie — pomknęli dalej. Zośkę wysadził Kasjan w jej osadzie i dalej popędził na czele Sydorców.
Dwa dni stały czarne dymy nad całą okolicą, dwie noce łuna biła w okna Zośczynego domu, aż wreszcie trzeciego ranka, czarny, osmalony, ochrypły, w podartej odzieży, do stracha podobny zjawił się Kasjan.
— No i co, ugasili? — spytała.
— Doszło do rzeki i stanęło, ależ wymiotło! I deski poszły i sążnie i najlepszy szmat puszczy! Piekło czyste! Gadają, że gotowego towaru przepadło na setki tysięcy. Dwóch ludzi na śmierć się popiekło, dostępu nie było, z gorąca dur ogarniał. Leśniczówki my nie dali — ale ot! — i pokazał popalone ręce i włosy.
— A pan co? Bardzo strapiony?
— Jego całkiem nie było — on może i nie wie. Tegoż wieczora pojechał — bo mu żonka pomarła.
— Umarła! — powtórzyła Zośka, blednąc.
— Mnie już wtedy, jak z paniczem do miasta jeździł, żydy gadali, że pomarła, ale myślałem, że plotą bajki. Nie stara była podobno — ale