Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/279

Ta strona została przepisana.

— Czego? — spytała krótko.
— Dobraś! Tak na łeb zlecieć. Z pierwszego na ostatniego. Tyle lat uczył, moralizował, krytykował, sądził, reprezentował, a teraz każdy najgłupszy drwi z niego.
— To prawda — najgłupszy — powtórzyła. — Ale Łasicka jeszcze nie sprzedał?
— Już targują agenci. Kwestja czasu. Że się nie utrzyma, to fakt. Podobno próbował naciągnąć mego teścia na pożyczkę, ale się nie udało. Bagatela — trzeba mu trzykroć na stół. Zresztą, kiedy taki mądry, niech teraz sobie mądrzy.
Zośka nie pytała więcej. Stara Parczewska podała obiad. Bronka zaczęła opowiadać o swych dzieciach i nieprawościach kapeluszowej spólniczki. Karol się chwalił postępowem gospodarstwem i stosunkami w okolicy. Byli tacy radzi mówić o sobie, że bawić ich nie potrzebowała.
Po obiedzie zasiedli w gabinecie. Zośka słuchała, myślą gdzieindziej, rada, że jej nie pytają, że nie każą dysputować, zgodna na wszelkie ich zdania i poglądy, których treścią był zachwyt nad sobą, drwina, lekceważenie i krytyka reszty ludzkości.
Nareszcie Karol spojrzał na zegarek i zagaił sprawę, która była powodem tych braterskich odwiedzin. Pytał o jakieś papiery i kontrakty dzierżawne, których odnaleźć nie umiał. Objaśniła, gdzie ich szukać ma, dała mu notatkę,