jak się całowali — aha, prawda — całuje się kto tak z żoną. Może się pobiorą, ale teraz, to tak sobie z lubością żyją.
— Bardzo mi przykro — ale muszę ci powiedzieć, żeś głupi. To jest jego żona, już od kilku lat się pobrali.
— Chyba panienka się zaklnie, to powierzę!
— No więc się zaklinam, abyś bredni nie prawił i nie myślał.
— Dziwo! A skądże ją panienka przywiozła?
— Byli się poswarzyli, a teraz się pogodzili — i tyle. Zrozumiałeś? Dość wiesz?
— No, panienka nie łże — trzeba wierzyć. Dziwo. Pańskie takie obyczaje, nie ludzkie — wszystkie dury na panów napadają. Ja jak się swarzę, to walę, a jak kiedy mi baba dokuczy do ostatka, to ją rzucę i nie wrócę! No, to teraz panienka tak tu sama ostanie?
— No, tak — albo mi tu źle?
— Pewnie, że nie głodno i nie chłodno, ale jak filipowskie wieczory nastaną, to będzie nudno. Już teraz panience wypadnie prystupę wziąć.
— Słuchajno, zamiast swatać, możebyś pomyślał o sążniach na zimę. Dotąd nie zrąbane. Wstąp do kuchni, jedz i wypij, a potem dam ci list do pana do Ługów. Jeśli dziś będzie zapóźno, jutro rano odeślij.
— Już ja pewniejszy nieobudzić pana z wieczora jak z rana. Dziś dostawię.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/282
Ta strona została przepisana.