przypuszczał, że jest tak źle. Powiedziała mi, wiedziałem, co robić i oto jestem.
— Jam na dobre od was nie zasłużył.
— Tobie się tak zdaje, a nam widocznie przeciwnie. O co się spierać? Nie straciłeś nas, to dowód, żeś i ty nie zdradził.
— Siedm lat pracowałem dla wszystkich i dla każdego i tylko was teraz mam.
— Snadź my tylko zdrowi, mocni i szczęśliwi. Co chcesz od tłumu? Może i drudzy byliby inni, dobrzy, żeby dusze i ciała mieli zdrowe i swobodne. Każdy jakieś kalectwo ma i kryje. Niedostatek, zranioną próżność, żądzę dobrobytu, wstręt do fachu, zawiść i pomyślność sąsiada, długi, niedobrane pożycie w domu, kwasy w rodzinie. Kto zliczy wszystkie nędze i kajdany, od życia bez miłości, do próchniejących zębów, od spazmów i histerji, do starzejących się w panieństwie grymaśnych córek, synów nieuków, i źle trawiącego żołądka. Nie mogą być dobrzy, bo są chorzy. A my nie czujemy ni siebie ni życia.
— Tak z wami i u was jest dobrze — szepnął Motold.
— Kiedy tak, to ja tu u ciebie zanocuję, jutro zabawię, będziemy mieli dużo roboty — zapoznasz mnie z maszynerją zarządu, a wieczorem ruszymy do miasta wodą, naszym szlakiem.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/289
Ta strona została przepisana.