Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/290

Ta strona została przepisana.

Motold wstał, przeszedł się parę razy po pokoju.
— Kiedy ja nie mogę, nie powinienem przyjąć twojej ofiary. Skąd ty weźmiesz sto tysięcy? Dlaczego ty masz za mnie pracować?
— To ani ofiara, ani ruina. To usługa przyjacielska i zdrowy, ochoczy trud. Wybrniemy we troje — gdzie tybyś może ustał — i tyle. A dlaczego mam pracować? Bo ty musisz sił nabrać. Za parę lat wrócisz, nie desperuj, będzie jeszcze i dla ciebie dość roboty. Masz jeszcze skrupuły, wahania, to jeszcze jeden dowód, jakiś osłabiony. No, ale ja ci nie dam się tem truć, znam i tę chorobę. Zresztą nie ja tobie, ale ty mnie wyświadczasz przysługę. Cobym ja robił w tych Ługach? Wstydziłbym się próżniactwa przed żoną. Te dwa nasze folwarki Zośka utrzyma w kwitnącym stanie, moja kobieta gniazda dopilnuje i ślicznie mi je ustroi. Jakie ja będę miał święto i wczas miły po pracy z niemi dwiema!
— Wiesz, że Nolten oświadczał się o twoją siostrę?
— Wiem. Pewnie obrażony odmową.
— A może ona ma mi za złe, żem namawiał?
— Namawiałeś, ty, poco?
— Nic ci nie mówiła?
— Żeby i powiedziała, tobym nie uwierzył. Dobrane pary kojarzysz! Tegom się po tobie nie spodziewał. Dobrze, żeś trafił na taką, której