namówić nie można. Aha, teraz cię rozumiem! Trochę ci wstyd swatostwa.
— Chciałem jak najlepiej.
— Widzisz, mój drogi, najlepsze dla człowieka jest to, czego on sam chce, a nie to, co mu obmyślą przyjaciele.
— Czy i w mojem położeniu? — uśmiechnął się Motold.
— Tyś wyjątek — za małoś samolubny — odparł Wacław. — Zośka zaś jest z tych, których naturą jest płynąć przeciw fali. Ona przywykła być samą i woli zostać samą niż płynąć z prądem. Dobrze jej w Czaharach — jest szczęśliwa.
Tu się przeciągnął, ziewnął.
— Kostek, chodźmy spać!
Nocowali w jednym pokoju, ale Motold nie zasnął, aż nad ranem, na parę godzin i pierwszy wstał.
Biurowa, żmudna praca zajęła im następny dzień. Wacław nie dopuścił wahania i skrupułów; wieczorem, ceremonjującego się, wciągnął na swoje czółno, dopilnował wysłania rzeczy na kolej lądową drogą — i popłynęli w cichy wieczór, po toni złotej od zachodu.
Ulokował Motolda tak, aby na Łasick, ginący w oddaleniu, nie patrzał, zaczął wspominać studenckie czasy, dawnych kolegów, życie, a potem opowiadać o swych wędrówkach, bajał i bajał, byle refleksje towarzysza zagłuszyć.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/291
Ta strona została przepisana.