Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/292

Ta strona została przepisana.

A na pół drogi, gdy toń ze złotej stała się srebrną od miesiąca, spotkali drugą łódkę, w której samotny wioślarz powitał ich znajomym głosem.
— Aha, zdala słychać, że nie rybaki płyną a panowie. Sława Bohu!
— Gdzież ty jedziesz, Kasjan?
— Ja, wiadomo — zaraz setnikiem mnie zrobią — ciągle kogoś szukać i gonić każą.
— Pani cię po mnie posłała.
— Tak, tak, choć niby dała tylko papierosów, żeby panu nie zabrakło. Taka zamianka! Trzęsie ją strach, żeby panu co złego się nie stało. Jaź uspokajał: co się ma stać złego na rzece — tylko śmierć, to ja na to nie poradzę. To tak płakać stała, że panienka pierwszy raz mnie jakieś złe słowo dała — musi złe, bo źle patrzała, ale ja nie wiem, co to? Ośle, czy koźle!
Wacław wybuchnął śmiechem.
— A co? Ja czuł, że to coś paskudnego. I za co? Tylko bab nazbieraj dwie do kupy, to i najlepsza się popsuje! One, jak gruszki. Miron — puść mnie, ja panów powiozę, a ty wracaj prosto, a Likcie powiedz żeby wyjęli kul, co na sumy założony, a jak co jest, żeby Parczewskiej dostawiła. Panienka tak kazała — dodał, gdy Miron zwlekał.
Zmienili się tedy i zaraz Miron daleko został.
— Ptak, nie czółno, jak ty prowadzisz — pochwalił Motold.
— Robić, to robić! — zaśmiał się Kasjan,