Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/294

Ta strona została przepisana.

— Zwierzę? — no to nic; ja myślał, że to coś o żydach! — rzekł, zupełnie pocieszony.
Chwilę milczał i nagle do Motolda się zwrócił.
— Panie, bresznie to, co żydy gadają, że pan chce swoje łasickie państwo cudzym ludziom oddać?
— Któż ci to gadał?
— Gadał, ale już długo pomilczy. Był wczoraj we młynie Moszko z Filipowa i pełno narodu. Stał gadać, że pan ziemię sprzedaje, że grafska kolej drzewna już więcej nie pójdzie, bo żydy i las zabiorą. Porozdziawiali chłopy gęby — ja kul z sumem ciągnął — nie mógł się oderwać i słucham, a oni już pana żywcem chowają. Tak mnie złość wzięła, ręce się zatrzęsły; sum — buch z palców, poszedł. Jeszcze się ze mnie śmiać stali. Jak nie wezmę się ja do żyda, pod szczękę raz — w szyję drugi — jak nie buchnie on za moim sumem, ledwie go wyłowili, a gębę ma krzywą — jak i jego gadanie.
— Na sąd cię poda.
— Akurat, a gdzie świadki! Tam byli nasze ludzie, Sydorce. Ja do Filipowa nie jeżdżę, szczekać na jego rabina, to niech on się moich panów nie czepia.
— Jaż nie wasz pan — uśmiechnął się Motold.
— Taki ja u pana w Szafrance dęby dla Likty kradł — i pan mego korowaja na weselu jadł. A na pożar Sydorce równo z pańskiemi wsiami pobiegli i choć mniej wódki dostali, dobrze