Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/298

Ta strona została przepisana.

wodu Zosi, która jeszcze nie oswoiła się z takiem gadaniem, że śmierć to nic złego, bo nie minie. Wykładał jej to z całym spokojem i obojętnością, bo mu się nie chciało po was płynąć.
— A nieprawda! — ozwał się winowajca zdaleka. — Panienka tak całkiem na mnie napostała, bez «daj racji». Ktoś może coś na gadał na mnie — pewnie Likta, choroba!
— Dość i sam nagadasz głupstw!
— Oj, słuchała mnie panienka tyli czas — i dobrze było.
— Boś rozumniej gadał.
— Aha, to ja już wiem. To o tego pana z Borówki poszło. Nie — to nie! Graf mówi, że on i tak żonaty, to co o nim myśleć! Niech panienka złość odpuści. Winien ja — żonatego swatać — to durno!
— Idź do kuchni, zjedz i wypij. Dobrze już, dobrze.
Ale on na odejściu jeszcze do Wacławowej się zwrócił:
— Nie mówił ja, że sokolik cały wróci? Aha! U nas jak dwóch, trzech na rok się utopi, to i tyle, a stu umrze na piecu, a pieca się nie boją! Nasza woda-matka żywi, nie morzy. My z panienką już trzy razy się topili i co nam zrobiła? Żyjem. To prawda, że panienka pływa jak nurek!
Odszedł do kuchni i Zośka zawołała wszystkich na wieczerzę. Stara Parczewska w wielkim