— Wacław tu zostanie, ja mam posadę, zarobię na utrzymanie i wypocznę. On ma rację — ostatniemi czasy zanadtom się zdarł. Nie mógłbym tu zostać.
— To dobrze. On panu nie da zginąć i dla niego ta praca wyborna. Wróci pan wypoczęty, a wtedy we dwóch będziecie. Nie mówiłam ja wtedy na wilję, że tak wasze życie w bratnim trudzie pójdzie?
— Na wiosnę mam wrócić. Zastanę tu panią?
— A gdzieżby? Pan mi te Czahary wywojował. Dobrze mi tu, nie odejdę!
— Jakem ja życie zmarnował! — szepnął.
— Nie, to chwilowy przełom. Dobrze pan czynił, teraz pan dostoi. Nic nie stracone. Wróci panu siła, wróci stanowisko, wróci uznanie i szacunek nawet tłumu.
— Alem ja szczęście przemarnował; to nie wróci.
Spojrzała nań z namysłem, z chmurą w oczach.
— Jeśli je pan miał i stracił. Prawda, miał pan i moralny cios. Na to już najlepszy przyjaciel nie pomoże. To trzeba samemu przeboleć.
— Wiem, życie przeżyte. Nie wart jestem pani ani myśli, ani słowa. To tylko dowód, jakem słaby, żem nie domilczał do końca. Czy pani naprawdę nie ma żalu do mnie?
— Owszem, mam! — odparła prosto nań patrząc. — Uraził mnie pan raz w życiu kiedy
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/300
Ta strona została przepisana.