Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/305

Ta strona została przepisana.




XI

Pociąg przychodził o północy. Już od przedostatniej stacji Motold stał w oknie wagonu i wdychał wilgotne, wonne, wiosenne powietrze. Zdawało mu się, że ten ostatni kurs nigdy się nie skończy, czuł w sobie niepokój, drżenie, niecierpliwość i ogromną żądzę ciszy rodzinnych strop, których płaski, smętny obraz widział w oknie i wydawał mu się piękniejszy, jak cuda świata, których tyle widział.
Nareszcie gwizd astmatycznej lokomotywy błysk latarni, dzwonek i na peronie, dość pustym, w noc szabasu, uśmiechnięta twarz Kasjana. Już był na stopniu wagonu, już się witał, już chwytał walizkę, recytując:
— Czółno jest, jak ptaszka lotne, a chłopcy do wioseł najsprawniejsze. Poprzysięgli, że pana na dziesiątą godzinę dostawimy. I jedzenie w czółnie jest i wódka. Dobra panu gościna, radzi czekają!
Jeszcze chwilka zgiełku na dworcu, turkotu dorożki po okropnym bruku miasteczka i oto u stóp Motolda roztoczyła się srebrna od mie-