Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/306

Ta strona została przepisana.

siąca bezbrzeżna toń wód wiosennych, w morze rozlanych.
Dwaj wioślarze powitali swego «grafa», jak średniowiecznego suwerena wasale, ziemię w pokłonie zamiatając długiemi włosami. Łódź odbiła bez szelestu, wpadła w ścieżynę od księżyca idącą i płynęli w tej drodze, do nieba. Cisza wielka, jak te wody i niebo, ogarnęła duszę i zmysły Motolda. Chłopi odezwać się nie śmieli. Kasjan zajęty był sterowaniem pod prąd, więc także milczał.
Koniec kwietnia był, noc ciepła, wonna od pąków, bez najmniejszego wiatru. W ciszy dyszało tylko życie, szmery soków, pluskanie fali, jeszcze trwożne nawoływanie ptaków, wracających z dala.
I to wszystko tak samo on czuł w sobie.
— Zmordował się pan. Może zaśnie — rzekł Kasjan, bo wpadli na spokojniejszy prąd.
— Gdzież tam. Takim rad, żem u siebie już. Hałas odurzył. Cóż u was słychać?
— A co? Grafska kolej leśna groblę porwała u nas. Co roku to samo. A najgorsza złość, że niema z kim się o to pobić, bo to jedność teraz. Poskarżyć się panience, to plecami rzuci, to ładź, powiada. Powiedzieć panu, to mówi, a to dobrze, że poszło wreszcie drzewo! Dam ci, ile trzeba, pieniędzy na poprawienie.
— Pieniędzy, po co? Sydorce darmo poładzą. Żeby można retmana zwalić, ale szelma uciekł.