Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/309

Ta strona została przepisana.

— Trzeba się lękać, ale trzeba ryzykować. Tylko miastowej nie trzeba brać.
— Dlaczego?
— Nie potrafi ni tańczyć, ni śpiewać na naszą muzykę. I wiadomo — takie ptaszki, co to w klatce żyją, poginą na woli. Ja praktykę miał.
Tu się roześmiał na wspomnienie szkodnego figla.
— Gęsim pasał w Woronnem, a była klucznica, stara dziewka, tak chuda, żółta, zła, jak wiedźma. W klatce żółte zamorskie ptaszki miała i przepadała za niemi. Wisiały w oknie i takoż w oknie wisiały sery w koszyku. Złakomił się ja i wziął te sery. Doszła, złapała mnie — i wybiła. Żeby czem ludzkiem wybiła, tobym wybaczył, ale tak z prędkości pantofel zdjęła z nogi i tym mnie tłukła. Cały dwór widział i śmiech ze mnie złożyli, żem nie śmiał oczu pokazać. Myślał ja, myślał, czemby jej dokuczyć i dopilnował, jak do ogrodu poszła, pod okno się podkradł. Patrzę — ptaszki o druty się tłuką, na wolę gwałtem chcą, choć cukier i konopie i wodę mają, wiosenna pora była — do gaju chcą. Otworzył ja klatkę i wypuścił. Aj — co za lament się zrobił, jak pustą klatkę zastała! Trzy dni z obwiązaną głową chodziła, ale choć szpiegowała — nie doszła, kto zrobił.
— To te ptaszki z takiem śpiewaniem w gaj poszły, jak na gody, a do tygodnia to i jeden