Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/310

Ta strona została przepisana.

żyw nie został. To wróble pobiły, to jeść szukać nie umiały, to zimny szron podusił, a jeden to nawet sam do klatki wrócił. Z miastowym narodem tak samo w naszej stronie. Albo to pan i sam praktyki nie miał? Namagajcie chłopcy, kurki wschodzą, świtać zacznie.
Chłopi pochylili się mocniej na wiosłach. Wpłynęli w lesistą przestrzeń; brzegi czarne były od olch i rojne od ptactwa wędrownego; kiście łóz pachniały miodem, doleciał jeden i drugi tryl jeszcze nieśmiały słowika.
— Uczy się — jeszcze gniazda nie ma — rzekł Kasjan. — U nas, w Czaharach, to ich taka ćma, że jak staną grać, to spać nie dają. Parczewska ciągle się swarzy z panienką, że co kota sprowadzi, to mi go panienka na drugi dzień zabrać każe. Ale za to gniazd tam, że nie przejść, bo się rozdepce. Na toki to już pan się spóźnił, a jakie były na tych torfach za Szczerbą, aj — ja zabił dziesięć kogutów i głuszca, jak dropia. Panienka umyślnie tam nocą podpływała, tak rada tego grania słuchać.
Pomilczał chwilę i rzekł:
— Panoczku, chyba niema nigdzie tak lubej strony, jak nasze wody. I zdrowo i wesoło i szeroko! Musi — choć pan — a tuży, jak odjedzie.
— Takem się nudził, żem miejsca sobie znaleźć nie mógł.
— I my za panem nudzili — spominali.