Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/311

Ta strona została przepisana.

— Niebardzo, kiedy mnie w kumy nie prosisz — zaśmiał się Motold.
— Ja myślał, ale pan Wacław powiedział, że nie wolno. Nie wiem ja dlaczego — może przez to, że pan — niech pan nie będzie na mnie gniewny — że pan miał Niemkinę za żonę?
Motold parsknął śmiechem tak wesołym, jak dawno się nie śmiał.
— To pan Wacław ci tę rację podał?
— Ale! Co się pan śmieje? On pewnie jakąś kpinę ze mnie zrobił.
— Aleś ty uwierzył?
— Czemu nie. Wiadomo: taka wiara, że post, jak niema co jeść, a święto, jak niema co robić — to zawrze opaskudzi człowieka co z nią żyje. I taki to nie pańska wiara ani chłopska. Całkiem cudza.
— A panienka będzie kumą?
— A któżby? Na tamtą niedzielę do Filipowa popłyniem. Namagaj, chłopcy! Przybijemy na grud koło Tydni — odsapniem — pozwoli pan, koszula mokra z potu, niech wiatr obsuszy.
Słońce wstawało, gdy przybili na cypel wzgórza. Stado jakichś wielkich ptaków ustąpiło im miejsca; zerwały się, popłynęły nad wodami w ostry kąt się rozciągając w bezchmurnym błękicie.
— Łabędzie czarne nocowały — rzekł Kasjan, piór parę podnosząc z piasku. — Zapóźniły się z wyrojów.