jednej nie spodobał. Chude i białe, a jeszcze szczekliwsze, jak nasze. A zawsze bestje, głodne; nie napchasz, nie napoisz; pierwsze słowo: a gdzie pójdziemy jeść? A co postawią pić? To jakiś naród łakomy i nienasycony. Jedno — to tańczyć umieją gładko — a zresztą...
Splunął — i zapalił papierosa.
Słońce szło w górę — spotkali parę rybackich łodzi. Chłopi gadali do siebie, nawoływali się, zamieniali nowiny, pytali o różne prostki, czy przejedzie; płynęli znowu w labiryncie wód i nic widać nie było. Motold nie chcąc pytać, spoglądał od czasu do czasu na zegarek. Kasjan ten manewr zauważył, więc czasem rzucił jakąś nazwę, której Motold nie znał, więc go to w niczem nie objaśniało. Wreszcie rzekł:
— Ot, tu pan się topił, wtedy w kolędy.
— To już Czahary blisko?
— Już dym czuć. — Chleb pieką — pachnie.
Wstał Motold, a Kasjan zawołał:
— Dalibóg, panienka już z młyna wraca, już mąkę i rybę zdała — ot zuch, o której wstała. Hop ho, panienko! Grafa wieziem!
Widział ją nareszcie Motold i ona ich spostrzegła. Płynęła sama, jak codzień rankiem z młyna.
Na malutkiej łódce stała smukła, śmiała, prosta, wiosłując tak niedbale, jakby to żaden nie był wysiłek.
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/314
Ta strona została przepisana.