Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/315

Ta strona została przepisana.

— To zamiast uścisku dłoni — rzekła i zwracając się do Kasjana, dodała:
— Zuchy chłopcy. Dopiero dziewiąta.
— Robić, to robić. I graf gnał zdrowo. Żyje tam, moja siemia, panienko?
— Zdrowi oboje. Byłam u nich. Chłopiec krzyczy. Likta już wstała.
Płynęli obok siebie. Mógł się napatrzyć do woli, mogli mówić, mogli ręce sobie podać, ale płynęli cisi, tylko Kasjan gadał, a raczej pytał o domowe nowiny, a Zośka odpowiadała, zapatrzona w drogę przed sobą.
— Wacław miał wczoraj na noc przyjechać i dotąd go niema. Siusiał w Ługach ugrzęznąć. Bardzo pan zmęczony i głodny?
— Bardzo. Cztery dni już jadę. Myślałem, że się nie doczekam końca.
— Cudnie u nas. Otóż i koniec.
Przybiła pierwsza i wyskoczyła, zostawiając pławicę na los fali.
— Uch, zmachali się! — odsapnął Kasjan.
— Idźcie do kuchni i spoczywajcie. Macie tam co jeść i pić.
Chłopi zabrali rzeczy i poszli, a oni oboje spojrzeli sobie w oczy i podali ręce.
— Zdrów pan! To widać. I tu wszystko dobrze — rzekła Zośka.
Oczy jej bystre i nieustraszone, poczęły jednak łamać się pod jego spojrzeniem, próbowała się