Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/316

Ta strona została przepisana.

uśmiechnąć — nie mogła. Chciała cofnąć rękę ale ją przytrzymał i rzekł głucho:
— Daj mi żyć.
Teraz się uśmiechnęła, ale zamiast odpowiedzi oczami wskazała mu jelenie rosochy na szczycie domku i wyjmując łagodnie dłoń z jego uścisku, poszła na ganek.
Otworzyła drzwi i w progu rzekła już znowu ze swą spokojną wolą w oczach:
— Czekałabym, jak tamta i nie jak ofiara i nie złamana, jak tamta. Twój dom jest. Wejdź! I zostań już — jeśli chcesz — dodała z bezmierną słodyczą i serdecznością.
— Nie odejdę, aż w śmierć. Szczęśliwszym, niż tamten. Dasz mi życie.
— Byle tu, nie wśród ludzi, nie w tłumie — szepnęła.
Weszli do domu. Tedy obie jej ręce całować zaczął i zapomnieli oboje o świecie — ale ich wnet ocknęła stara Parczewska prozaiczną kwestją posiłku.
W kuchni chłopi już jedli. Ile pochłonęli, ile wypili, tego im nikt nie żałował, ani wydzielał — więc używali ile chcieli. Ale po tej uczcie żaden nie czuł się na siłach do powrotu — nawet Kasjan do pierworodnego dziedzica.
Wygnała ich Parczewska, więc poszli w chmiele, owinęli się w kożuchy i postanowili zadrzemać. Gdy się jednak Kasjan obudził — była