Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/317

Ta strona została przepisana.

noc. Noc cudna, miesięczna, ciepła, gwarna od słowików, pachnąca czeremszyną w kwiecie.
— Ot zasnął — ziewnął Kasjan — i żeby nie szelmy, te dudniki — słowiki — toby i do ranka spał. A teraz co robić? Do chaty płynąć, chłopca zobaczyć. Uj — plecy bolą od wiosła — zostanę — wody się napiję — i do reszty się wyśpię. Chłopiec jednakowy i jutro będzie. Jeszcze jakiś czas ja jego będę walić, nie on mnie. Wody się napiję — i zobaczę — co pany robią
Wstał, przeciągnął się i poszedł ku domowi. Ale nie doszedł, tylko stanął o kroków kilkanaście i patrzał na ganek.
Na ławce siedzieli Motold i Zośka obok siebie. Kasjan zrazu oczy przetarł, bo myślał, że mu je sen piaskiem zasypał, potem począł się z cicha, tryumfująco uśmiechać.
— Ehe — to już tak — za ręce się trzymają, a głowa z głową — ehe — to już tak. To on nas po to tak gnał — dziwo, że pilno było. Dziwo! Potajne, skryte ludzie. Ani na co pokazywało. Ot — dlaczego on graf — i wielki pan — głowa mądra, kiedy takiego sokoła przyhołubił. Żeby choć drgnęli, jak ja szedł; to dziwo, że na tokach ptaki biją — durne i głuche się wszystko robi, jak zwierz, tak i ludyna, w tę wiośnianą porę.
Patrzał i patrzał, coraz nowe myśli budziły mu się w rozbudzonej głowie.
— Będzie rozgonu i wódki — bo to i chrzciny