Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/318

Ta strona została przepisana.

i wesele, dobra pora — nasza dola i wola. — Ot szkoda mi teraz, że bat’ko nieboszczyk nie doczekał. Bywało — mówi: ty Kasjan — na szubienicy skończysz, zgnijesz w turmie. Nu, bat’ku, a co teraz będzie z twojem słowem — a co będzie, jak ja skończę — komisarzem w Łasicku? Taki ty bat’ku, był durny — nie ja. Nu, trzeba się na zapas przespać, pewnie jutro do Kazimirki pogonią — pojadą na pacierze. A pan to się naumyślnie przyczaił — musi coś wiedział. Potajny naród, ale taki prawe pany.
Z dalekiej dali rozśpiewanych gajów i wód dźwięk nowy wpadł w ptasi chór. Kasjan jął nadsłuchiwać, uśmiechnął się — popatrzał na ganek.
— Licho pana niesie — ptaszki mi rozgoni. Niechby pożyli do zorzy ze sobą. Poskoczę naprzód, zabawię, żeby dłużej pobyli. Czeremszyna nie długo kwitnie, nocka krótka w tę porę. Ciekawość, czy mnie pobaczą.
Prześliznął się, jak kot, ku zatoce, w pławicę się wsunął, jednym rzutem ramion odepchnął swą łupinę na prąd i wtedy ze śmiechem cichym zanucił:

Oj w miasteczku, pośród rynku
Najął wróbel katarynkę
Dla kota, dla kota!

I popędził jak ptak, na spotkanie Wacława. Gdy się zjechali, Kasjan był zdyszany i prędko mówić począł: