Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/319

Ta strona została przepisana.

— Panoczku, strzelbę pan ma — to chwała Bogu. Niech pan w moją pławicę przesiądzie i pary z ust nie puszcza. Ja panu dziwo pokażę!
— Graf jest? — spytał Wacław.
— Jest, ale śpi zmordowany. Niech mu pan wyspać się da. Niech pan ze mną płynie — tylko cicho.
— Coś ty znalazł? Gdzie?
— Ot, niedaleczko. Jakieś ptaki nocują na flisie; jak żyw, ja takich nie widział. Całkiem złote.
— Bajesz. Pewnieś się spił i w oczach ci żółto.
— Żółto! Czerwono bywa w oczach, jak się człek upije. Nie wie pan! A owe ptaki, takie wielkie, chmarą na flis opadły, a takie zdrożone, że podjechać można i rękami choć brać. Niech pan mnie słucha, bo warto. Ja byle czego nie breszę!
— Kiedy mi się spać chce, a nie ptaki łapać.
— Oj, nie gadałby pan — wstyd słuchać; czy panu na dwa boki po trzydzieści lat, żeby pan w taką nockę spał. A zresztą w pławicy mojej sucho. Niech pan legnie i zdrzemnie: jak będziemy blisko, to pana rozbudzę. Ot, dobrze — wracajcie chłopcy do Sydorów — jutro o pół dniu, żeby wy we dworze byli — robota będzie.
Gdy dostał Wacława na swe czółno, chłop się do reszty rozpromienił i na miejscu zawrócił. Wacław na drogę nie uważał, zresztą ktoby się zorjentował w tym labiryncie wód i trawy. Płynęli.