Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/320

Ta strona została przepisana.

Wacław spytał o Motolda, ale Kasjan odpowiadał lakonicznie i szeptem, tajemniczo, jak wypada na takiem polowaniu.
Więc senność poczęła morzyć Wacława.
— Daleko to jeszcze? — spytał ziewając.
— Jeszcze trochę; niech pan legnie spokojnie. Na porę obudzę — uprzejmie zapraszał Kasjan. — Ot, panu pod głowę mój kożuch, burką niech pan się okręci. Jeszcze z godzinkę popłyniemy.
Wacław dał się namówić — nakrył się z głową, ułożył na dnie pławicy i po chwili, ukołysany monotonnym ruchem toni, zasnął.
Kasjan wiosłował od niechcenia, łódka ledwie się posuwała, chłop zapalił fajkę i jakiś czas utrzymywał ją w prądzie, potem, gdy chrapanie uspokoiło go zupełnie, przybił do brzegu, dobył noża, począł najspokojniej wycinać łozę, obierać ją z kory i zwijać systematycznie pęki łyka na postoły.
Prąd łódką kołysał, Wacław spał, a nocka kwietna ku zorzy szła — o to Kasjanowi chodziło. Bawił się tym pastuszym sportem, aż na wschodzie jaśnieć zacząło, wtedy łyka schował w krzak i wiosłować począł, ale się też nie kwapił, choć myślał:
— Żeby mi pan za tę sztukę w zęby dał, toby jego racja była. Ale zabędzie, jak na miejscu stanie i ich pobaczy. A taki i panienka za mną będzie! Nic nie oberwę!