Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/33

Ta strona została przepisana.

ryczną twarz w uśmiech, który miał być ostatniem słowem radości, a był grymasem.
— Pan pozwoli do gabinetu. Taki gość! — Gdzieżby pan z ludźmi jadał! Proszę, proszę. Józef, srebro dla pana i porcelanę korecką i niech kucharz nie podaje obiadu bezemnie!
Zaprowadziła go do sąsiedniego pokoiku, dopilnowała sama nakrycia stołu, a spytała, coby na obiad sobie życzył.
— Cośkolwiek, byle prędko, bo chciałbym się widzieć z panną Janicką, która tu u pani mieszka.
— A mieszka u mnie. Odnajęła salkę na górze. To ja jej doradziłam prosić pana o opiekę. Ja ją tu przyślę, co ma się pan fatygować na salkę — schody, jak drabina i nie bardzo tam ciepło. Ona tu przyjdzie...
— Nie, pani. Ja tam pójdę — rzekł krótko i stanowczo, że Bajkowska już więcej nie protestowała i zniknęła prędko, zapewne by wejście na salkę jako tako uporządkować.
Rzeczywiście, gdy Motold, zjadłszy obiad, kazał się posługaczowi z restauracji tam zaprowadzić, spotkał po drodze dziewczynę z miotłą i poznał owoc jej pracy po tumanach kurzu na stromych schodkach, któremi, jak po drabinie wydostał się na strych, zawieszony skostniałą od mrozu bielizną i wśród niej znalazł uliczkę, a na jej końcu drzwi, oklejone papierem, do których zapukał.