Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/34

Ta strona została przepisana.

Otworzyła mu Zośka, czekała nań, już uprzedzona, ukłonili się sobie, podała mu rękę i spojrzeli na siebie przelotnie. I była sekunda milczenia, może zadługa na światowość Motolda i dziewczyny śmiałość.
Ona pierwsza przemówiła.
— Dziękuję, że pan nie odmówił mej prośbie.
— Cóż znowu? Pani wątpić nie mogła! — odparł, siląc się na uprzejmy uśmiech. — Jesteśmy przecie dawni znajomi i przyjaciele.
— Tak to dawno było, że może to bajki — uśmiechnęła się i ona.
— Siedm lat z górą. Rozeszły się nasze losy i drogi tak dalece, że będę panią pytał przedewszystkiem, co porabia Wacław i jak mu się powodzi.
— Żyje — daleko stąd — we Włoszech, a powodzi się jak drzewu, którego wierzchołek złamano, jeśli nie uschnie, to w krzak marny się rozpełznie, przy ziemi.
Motold chciał jeszcze o coś spytać, ale się rozmyślił, obejrzał się po klatce, w której się znajdowali. Cztery ściany, oklejone staremi gazetami, okno pokryte szronem, żelazny piecyk, łóżko, stolik, dwa krzesła, w kącie kuferek, to było wszystko. Temperatura mało wyższa nad zero, chociaż piecyk rozpalony był do czerwoności.
— Pani tu stale mieszka? — spytał.
— Nie chciałam i nie mogłam, bo wszyscy