posiądzie pani, a wtedy zapewne dzierżawę podwyższy i w świat stąd umknie — w szeroki świat.
— Nie — już nie pójdę. Tamto minęło. Obcięli mi dawno skrzydła. W tych moich Czaharach życie zbędę — w jarzmie — przy ziemi.
— Sama pani tam osiądzie?
— Uchowaj Boże... z kim — wzdrygnęła się. — A daj Boże... z czemś — i uśmiechnęła się tak jasno, że aż się zmieniła, jakby w słońcu stała. I wyrwało się jej z serca, mimo woli:
— Oj, żeby już prędzej tam być!
I wnet stłumiła wybuch.
— Ale się doczekam, choćby lata czekać.
— Postaram się skończyć do św. Jana — rzekł życzliwie. — Prawne formalności mogą się przeciągnąć, ale byle oni dział podpisali — już pani na swojem osiąść będzie mogła. Jutro mamy się zjechać z panem Sterdyńskim, wyrozumiem ich myśli i zamiary — i stanowczo już pani doniosę, kiedy pani z tej klatki się wyzwoli.
— Dziki duch we mnie, klatka mnie nie upadla, ani sił odbiera. Wiem, że się doczekam wszystkiego, com sobie za cel założyła życia. Dziękuję panu, pierwszy raz w życiu prosiłam o pomoc i pan mi nie odmówił.
— Niechże mi pani obieca, że nikogo innego w potrzebie nie wezwie — tylko mnie.
— Nie panie, teraz na mnie kolej wypłaty. Teraz jeśli pan będzie potrzebował druha — to
Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/41
Ta strona została przepisana.