Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/44

Ta strona została przepisana.

wet wcale na wielkiego pana nie wygląda. Mama tak nad nim skacze, że aż mnie za nią wstyd było. Pewnie się z niej naśmiał! Mówiła mi Żołnowska — kasjerowa z Łasicka, że jego oni strasznie się boją — niewiedzieć czego. Ukłoniłam mu się — jak przez sień szedł — tak zaraz się odkłonił. Długo u pani siedział — dobrze, że żonaty!
I roześmiała się.
— Dlaczego: dobrze? — spytała spokojnie Zośka.
— No, bo z kawalerem toby było nieprzyzwoicie — chichotała Emilka.
Zośka popatrzała na nią i rzekła:
— Jeść mi się chce. Pójdę na dół — może prędzej coś dostanę. Zostanie tu pani?
— Niech Pan Bóg broni. A tobym zmarzła. Już i tak ręce mi «zpierzchły«. Pójdę do apteki po różaną maść — czy co? A może pani do nas dziś na wieczór przyjdzie? Będą goście, pan Wilbik przyniesie skrzypce — i jest jeden urzędnik z «dumy» — co ślicznie małoruskie pieśni śpiewa.
— Pani też pewnie śpiewa?
— Ja przedewszystkiem jestem w żałobie.
— Ach! prawda. Szkoda, że pani przyjść nie może — bo u nas bywają porządni panowie — i tak bywa wesoło, że raz, to aż «kwartalny« zaszedł — dowiedzieć się, co to za hałas.
Śmiała się, i Zośka patrząc na nią śmiała