Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/54

Ta strona została przepisana.

— Ale to spory grosz. Dziesięć tysięcy gotówką.
— Dla mnie to mało i nie chciałam wziąć.
— A teraz nic nie masz? Z czego żyjesz?
— Z niczego. Tutaj to możliwe, w mieście niepodobna; dlatego Bronce trudniej było czekać, niż mnie.
— Potem jak już dojdę do swojego, a ona straci, nie dam jej zginąć. Byle jej wystarczyło na lat parę.
— A nie przypuszczasz, że ty możesz swoje stracić? — uśmiechnęła się trochę złośliwie Stefa.
— Ja nie mogę stracić, bo nie mam na kogo, ani na co rachować. A powtóre — ziemia to nie pieniądz, ani sklep z kapeluszami. To jest słusznie nazwany — grunt.
— I nie straszno ci tak zostać samej, bez żadnej opieki i pomocy?
— Co to jest strach? Nie wiem. Ale wiem, że mi z tem dobrze będzie.
— Ale co ty tam robić będziesz? Jak żyć? Dla takiego życia, czy warto było kończyć gimnazjum ze złotym medalem? Ach Zośka, co się z ciebie zrobiło? Jeślim marzyła, że wracać będę z twoją odmową...
— Ty, to mniejsza! Ale oni dopiero się skrzywią, gdy się o tem nieudanem poselstwie dowiedzą.
— Więc to prawda, że się procesujesz z rodziną?