Strona:Maria Rodziewiczówna - Czahary.djvu/56

Ta strona została przepisana.

do jutra zbuntują ciebie, że albo wyjedziesz bez pożegnania ze mną — albo pożegnasz tak, jakbym nie chciała z tobą się rozstać. Więc się dziś uściśniemy po dawnemu, po koleżeńsku i o jedno cię proszę. Poczekaj z wyrokiem na mnie lat parę. Dobrze?
— Dobrze — bo odjadę, pomimo wszystko, z nadzieją — że się opamiętasz i że jeszcze będziemy razem pracować.
Zośka już nic na to nie odpowiedziała i ucałowały się serdecznie, a chwilę potem wracała do Bajkowskiej — szamocąc się z wichurą i zadymką — sama. Na ulicach pusto było, zmrok zapadał — wtem skręcając z rynku posłyszała, że ją ktoś dogania. Obejrzała się, poznała Owerłę — sekundę się zawahała; ale, że był już obok niej, pozdrowiła go spokojnie. Młody człowiek ucałował podaną sobie rękę i szli obok siebie, chwilę — bez słowa. Wreszcie on przemówił:
— Tak dawno nie widziałem już pani. Byłem wczoraj w Woronnem i dopierom się dowiedział o wszystkiem — i zaraz tu przyjechałem.
— Że też matka puściła pana — rzekła uśmiechając się Zośka.
— Mamie nic nie mówiłem. O niczem nie wie.
— Chyba — rzuciła ironicznie.
— Chciałem przedewszystkiem z panią się widzieć i rozmówić, żeby wiedzieć, jak rzeczy stoją.
— Rzeczy stoją prawem ciężkości i atrakcji.